Refleksje na temat zen

Na tej stronie pragniemy umieszczać zapisy historii, doświadczeń, spostrzeżeń członków naszej sanghi dotyczące ich drogi do buddyzmu oraz praktyki.




KRYZYS MISTRZA


Kim jest Guru?
Według terminologii indyjskiej (tam ten termin powstał), Guru to osoba, która doświadcza pełnego urzeczywistnienia (tego, jakimi rzeczy są) i pomogła to zrobić przynajmniej jednej osobie.

Zaczynam od terminu Guru, gdyż jest on protoplastyczny w stosunku do Mistrza Zen, który w czasach i środowisku Siakiamuniego z pewnością nie istniał. Przypuszczam, że powstał po dotarciu Bodhidharmy do Chin a więc wiele lat później.

Moja refleksja na temat kryzysu Mistrza powstała po przeczytaniu pracy Sensei Sevana Rossa pt. „Domowy Zen”, a ściślej mówiąc, jej części przetłumaczonej na język polski. Natomiast bezpośrednim inspiratorem do przelania jej na papier jest Sthaman Marek Prejzner, który po naszej rozmowie na temat cytowanej powyżej lektury zasugerował, że dobrze by było, gdyby „głos ludu” (czyli mój) mógł być upubliczniony, dając przyczynek do przemyśleń.

Problemu związanego z kryzysem Mistrza byłem świadomy jako „oddolny” członek sangi, natomiast Rosi Fukushima, niejako „odgórnie” potwierdził moje obawy.
Wspomniany Rosi, w swoim tekście „Bądź głupcem” (który de facto jest wywiadem dla „New York Times”),  wyraził zaniepokojenie tym, jak łatwo w Stanach Zjednoczonych szkoleni są Mistrzowie Zen i jednocześnie wątpliwość co do mistrzowskich kwalifikacji w ten sposób „produkowanych” Mistrzów.

Dlaczego to jest istotne?
Po co się tym zajmować, czy „świeżo upieczony” Mistrz jest rzeczywiście Mistrzem?

Ano dlatego, że żaden członek sangi nie funkcjonuje osobno, niezależnie, w oderwaniu, lecz jest przysłowiową cegłą w budowli, której Mistrzowie (obojętne jakiej tradycji) są filarami (bardzo ważnymi, aczkolwiek też tylko częściami jej konstrukcji).
Jeżeli osoba staje się Mistrzem (filarem), bez pełnego urzeczywistnienia, lecz pozostaje niewolnikiem swojej wizji karmicznej, to albo sama uwikła się w wizję ucznia, albo ucznia uwikła w swoją. To jakby filar podpierający dane skrzydło budowli został ustawiony krzywo.
Dalsze budowanie na tym filarze nie może nie runąć, to tylko kwestia czasu.

Jedną z mistrzowskich funkcji Mistrza jest pilotowanie adeptów do urzeczywistnienia.
Pilotowanie, bo tkwiąc po uszy i trzymając się kurczowo naszych wizji karmicznych, skąd mamy wiedzieć i jak mamy odczuć którędy?
Jeżeli nie jesteśmy wytrawnym alpinistą, a nie jesteśmy (gdybyśmy byli to byśmy o tym wiedzieli, chyba, że wydaje nam się, że jesteśmy, wtedy za taką wyprawę płacimy życiem, straconym lub zrujnowanym), to chcąc wejść na Mont Everest potrzebujemy przewodnika, który nieraz tam był i potrafi dobrać nam ekwipunek, zasugerować (zdecydować) którą drogą, o jakiej porze roku a znając nasze przygotowanie techniczne i kondycyjne, być może doradzić nam łatwiejszą górę na „dzień dobry”.
Jeżeli natomiast zdecyduje się zabrać nas tam, to bierze za nas odpowiedzialność (chce, czy nie chce), bo jeżeli wróci bez nas, to będzie miał kłopoty (chcąc, czy nie chcąc).

Co prawda właściwie praktykowane zazen (Przy czym praktykowanie zazen, rozumiem raczej jako proces, któremu należy się poddać niż który należy robić. Chęć poddania się niejako automatycznie, podświadomie rozluźnia nas i czyni materiałem podatnym na zmiany, natomiast chęć robienia czegoś raczej mobilizuje i napina a to tak, jakbyśmy poszli w przeciwną stronę niż trzeba. Trafniejszym określeniem byłoby stwierdzenie, że zazen praktykuje mnie.) rozpuszcza samą wizję i rozluźnia trzymanie się jej, ale skąd pewność, że nasze zazen jest właściwe?
Nie zawsze potrafimy rozeznać jakość pojawiających się owoców.
Do rozeznania, czy owoce naszej praktyki (choć smaczne teraz) nie są na dłuższą metę trujące lub chociaż niestrawne jest potrzebny Mistrz, który może spojrzeć bezpośrednio a nie poprzez pryzmat swojej wizji.
Samouków jest niewielu a i tak na „koniec” szukają potwierdzenia, najlepiej u kilku Mistrzów różnych linii.

I tu kłania się kwestia odpowiedzialności a ściślej, obawa i niechęć przed jej przyjęciem, która wzbudziła moją wątpliwość w przytaczanym na początku tekście Sensei Sevana Rossa.

Jeżeli Mistrz przyjmuje ucznia na swojego ucznia a uczeń przyjmuje Mistrza na swojego Mistrza, to ustanawiają między sobą bardzo szczególny związek, w którym pełne zaufanie ze strony ucznia i pełna odpowiedzialność ze strony Mistrza są jeszcze bardziej wymagalne niż w przytoczonej wyżej relacji z przewodnikiem górskim, oczywiste i niezbędne, jak zaufanie drzewa do swoich korzeni i odpowiedzialność korzeni za to, żeby byle wiaterek drzewa nie przewrócił.
I oczywiście konieczne do prawidłowego wzrostu, ponieważ Mistrz (manifestacja, ucieleśnienie przebudzenia, Budda) i Dharma są właśnie korzeniami i sokami praktyki ucznia.

Wchodzący na ścieżkę adept przyjmuje schronienie w trzech klejnotach: Budda, Dharma, Sangha. Trzech!
Jeżeli w relacji z uczniem Mistrz nie jest „na etacie” Buddy, to nie jest Mistrzem.

Wzdragający się przed odpowiedzialnością mistrz nie budzi mojego zaufania.
Brak zaufania i odpowiedzialności sprowadza relację Mistrz-uczeń do relacji koleżeńskiej w której, różne porady sobie wzajemnie dajemy, ale działamy na zupełnie własną odpowiedzialność.

Rozumiem natomiast, że Mistrz nie przyjmuje adepta na swojego ucznia, bo mając wgląd w strukturę jego karmicznej wizji wie, że inna metoda, inna ścieżka jest dla niego właściwsza.

I to już z grubsza tyle co szeregowy członek sangi ma do powiedzenia na tytułowy temat.

Kwestią odrębną jest próba postrzegania swojego Mistrza jako chodzącego ideału do której w swojej książce odwołuje się Sensei Sevan Ross ale jest to już temat na ewentualnie kolejną dyskusję.

Marek,
Katowice, 21.05.12







Michał

Co praktyka zen wnosi do radzenia sobie z trudnymi emocjami?
Rozmowa członka naszej sanghi z nauczycielem Sthamanem Markiem Prejznerem.

- Zen postrzegam jako niezwykle pomocne w przemianie uwalniającej od cierpienia emocjonalnego. Staje się to możliwe dzięki praktyce obecności tu i teraz, tym samym, mówienia 'tak' temu co jest w tym momencie. Każdemu wewnętrznemu doświadczeniu. Gniew -tak! Smutek - tak! Lęk - tak! Kto się gniewa? Kto jest smutny? Kto się boi? Co się dzieje gdy stawiam to pytanie? Czy dalej jestem we władaniu burzliwych emocji? A być może, pojawia się, dzięki temu pytaniu, rozleglejsza przestrzeń, w której emocje mogą zaistnieć. Czym jest ta przestrzeń? Czy to nadal jestem ja? Czy to już nie jestem ja? A może jedno i drugie. Jednocześnie!
Uważam, że przeżywając to co jest, jesteśmy bezpieczni. Mając kontakt z wewnętrznym doświadczeniem, jakkolwiek bolesnym, jesteśmy na dobrej drodze. Często, zmaganie się z trudnościami psychicznymi jest konsekwencją odmowy bezpośredniego odczuwania prawdy o sobie i swojej aktualnej sytuacji. Prawda ta, dostępna jest pod postacią uczuć. Zaprzeczając im, np. poprzez tzw. pozytywne myślenie, wypierając je, starając się je zmienić, czy choćby dyskutując z nimi, wpędzamy się w kłopoty. Wiele zaburzeń i objawów opatrzonych kliniczną diagnozą, z którymi spotykam się jako psychoterapeuta, jest w istocie głośnym 'nie' wypowiadanym własnemu bólowi psychicznemu. Szukając pomocy w terapii, pacjent chce wszystkiego poza cierpieniem - co wydaje się naturalne. Paradoksem jednak jest to, że chcąc zostać 'wyleczonym' musi najczęściej cierpienia dopiero dotknąć. Stać się nim, przeżyć je do końca. Być może są to dawne zranienia zadane nieświadomie przez ważne osoby, być może niezaspokojone potrzeby dzieciństwa, lub uwikłanie w cierpienie innych - w każdym razie- ból, który musi zostać rozpoznany i przeżyty. Zrozumienie tu nie wystarczy. Rana musi zostać dotknięta. W tym miejscu z pomocą przychodzi praktyka. Pozwala cierpliwie trwać w tym, czego najchętniej byśmy się pozbyli. Pozwala stawać się, jak mówi Charlotte Joko Beck, pojemniejszym naczyniem. Dzięki praktyce i pozwalaniu byciu temu co jest, poszerza się przestrzeń doświadczenia. Trudne emocje nie angażują już tak bardzo, nie przesłaniają, tak jak dawniej, widzenia. Różnego rodzaju przeżycia powstają, ale już nie są takim problemem. A więc: gniew -tak! smutek - tak! lęk - tak!

Mam też pytanie, które nurtuje mnie od pewnego czasu. W psychoterapii, w której zajmujemy się docieraniem do wypartych uczuć, mówię pacjentom (co mnie również było pomocne): emocje są prawdą o tobie. Jest to pomocna perspektywa. Ostatnio jednak, jak mi się wydaje, widzę że nie całkowita prawda o nas. W emocjach, nawet tych odkrywanych z głębokiej nieświadomości, będących echem kształtujących nas doświadczeń i “spadkiem” rodzinnych traum jest, mam wrażenie, również wiele złudzenia.

- Twoje wątpliwości są uzasadnione. Ktoś, kto nie dotarł do swoich emocji , kto nie ma z nimi kontaktu, nie jest świadomy tego co przeżywa. Zanim zacznie praktykę zen, warto, żeby dotarł do swoich emocji, stał się świadomy tego, że przeżywa emocje. Dopiero później może iść dalej albo głębiej, czyli przekraczać lub transformować swoje uczucia.
Emocje w pewnym sensie są i nie są złudzeniem.
Niedawno miałem okazję spotkać tybetańskiego mnicha, który w czasie swojego wykładu mówił m.in.o tym co i jak robić z emocjami.
Powiedział, że gdy zaczyna odczuwać złość, to stara się to uczucie natychmiast uciąć, możliwie jak najszybciej. Na to jedna z uczestniczek zapytała go:
- czy mógłbyś podać jakiś przykład ze swojego własnego życia, z twojego doświadczenia związanego ze złością -co i jak robiłeś?
On odpowiedział - staram się natychmiast ucinać złość.
Uczestniczka ponowiła swoje pytanie: Ale jak Ty to robisz? Jakie są twoje osobiste doświadczenia?
Mnich odpowiedział - staram się natychmiast ucinać złość.

Psychoterapia zajmuje się uczuciami ludzi tak jak to określiłeś , buddyzm pomaga znaleźć wolność, przestrzeń i spokój, a także prawdę o swojej prawdziwej twarzy.



 Michał

Traktowanie zen jako religii (choć pewnie w zgodzie z  definicją) uważam za nieco anachroniczne, ograniczające i zawężające nasze możliwości. Tak traktowane zen obciąża nas skojarzeniami i kontekstem które nabyliśmy w toku socjalizacji. Wydaje mi się że już mało kto poszukuje religii w celach innych niż realizowanie potrzeby przynależności oraz budowanie w jej oparciu własnej tożsamości i identyfikacji. Religie się zdewaluowały, a zen, w moim pojęciu, oferuje coś znacznie szerszego, zdecydowanie praktyczniejszego, zorientowanego na codzienność i doświadczenie życia, wykraczającego poza to co człowiek naszej kultury może wyobrażać sobie pod pojęciem religii. Jak powiedział jeden z nauczycieli: coś takiego jak duchowość tak naprawdę nie istnieje'. Wydaje mi się że potrzeba nam nowego pojęcia praktyki duchowej nie obciążonego spadkiem po religiach. Zwyczajnej metody czy treningu życia. Chociażby, wpojone nam rozróżnienie sfery duchowej i materialnej. W tygodniu zajmujemy się profanum a w niedziele czy na sesin sacrum. To automatycznie narzuca kontekst religijny. Potrzeba nam nowej perspektywy w doświadczaniu codzienności, relacji z ludźmi, siebie oraz zwykłych obowiązków. Obecności w tym momencie bez dodawania niczego. Używanie pojęcia religii katapultuje nas od razu do nieba. Szkoda by było:)





Spoglądając na wolność przez ucho igielne

Michał

Czy można sobie dziś wyobrazić, patrząc z zewnatrz, coś bardziej absurdalnego niż poszukiwanie wolności w ćwiczeniu zazen, w siedzeniu nieruchomo twarzą do sciany, nieraz przez cały dzień, zazwyczaj w weekend, który można spedzic przecież na tyle ciekawych sposobów?
No właśnie, tyle ciekawych spraw, tyle miejsc, ludzi i rzeczy. Tyle pomysłów, tyle planów, potrzeb. Tyle możliwości. Tyle ograniczeń. Wszystko można, wszędzie można pojechać, wszystko zmienić - wydaje się.
Czym jest wolność? Kto jeszcze jej szuka? Czy ktos jej nie szuka? A może "nie jesteśmy poszukującymi lecz poszukiwanymi (1)" i co poszukuje nas poprzez nasze cierpienia i frustracje płynące prosto z wolnego wyboru?
Czy jest coś poza wolnością i "ucieczką od wolności, poza "wolnością od" i "wolnością do"?
"Wolność nie jest tym, że robię co chcę, ale tym że może być to co jest." Aleksander Poraj Żakiej mówiąc to przywołał scenę z filmu "Lista Schindlera" w której komendant obozu koncentracyjnego z balkonu strzela, dla rozrywki, do więźniów uciekających w popłochu.  Jednym z nich jest młody mężczyzna który biegnąc zyzgzakiem chce uniknąć śmiertelnego strzału . W pewnym momencie zatrzymuje się jednak i idzie dalej prosto spokojnym krokiem.
Wracając do weekendu - wszystko można. Mamy tyle możliwości spędzenia wolnego czasu. Kto jednak nie poczuł rozczarowania kolejną atrakcją, rozrywką, przyjemnością? Komu wyczekiwany wolny czas nie przyniósł uczucia niedosytu?
W popularnym filmie science fiction "Pamięć absolutna" firma oferujaca zmianę tożsamości reklamuje się sloganem: "Dlaczego wszystkie Twoje wakacje są takie same? - Ponieważ na wszystkie zabierasz siebie!" Tak, mamy to nieszczęście, że dokądkolwiek nie pójdziemy, znajdujemy tam siebie. A kto chciałby po to jechać na wycieczkę? Prawdopodobnie gdybyśmy się jeszcze nie łudzili, że na wakacjach uciekniemy trochę, nie tylko od codziennych spraw, ale może przede wszystkim, od siebie samych,
zostalibyśmy pewnie w domu. Może Sartre pomylił sie trochę mówiąc, że "piekło to inni", może w rzeczywistości "piekło to ja". "Nasza tożsamość jest naszym tyranem"(2).
Zazen pozwala spojrzeć, choćby przez mgnienie oka, przez ewangeliczne ucho igielne. Jak rozległa jest przestrzeń poza naszymi myślami, uczuciami, pragnieniami! Poza moim 'chcę' 'nie chcę' 'lubię' ' nie lubię'. Poza wolnością. Ona jest w nas. Nie trzeba jej daleko szukać. Jednak w tę podróż nie możemy niestety, lub na całe szczęście, zabrać siebie.
Karabin wycelowany jest juz w Ciebie! Co zrobisz?

cyt. (1) i (2): Willigis Jager